„Rajskie plaże” – czy to aby nie lekka przesada? Ile można leżeć na plaży i smażyć się na słońcu?
Często zadawałam sobie podobne pytania słysząc, gdy ktoś z moich znajomych mówi, że marzy o wyjeździe na Seszele. Do czasu…
A dokładnie do czasu mojego pierwszego rejsu z Variety Cruises.
Kiedy nadarzyła się okazja, aby wspólnie z gronem znajomych popłynąć na wakacje nie zastanawiałam się specjalnie nad destynacją. Tak więc padło na Seszele na pokładzie kameralnego jachtu Pegasus. Styczeń, zima i ponura plucha -tak było w Polsce w dniu wyjazdu. Słońce, bryza i uśmiechnięci ludzie – tak powitała nas stolica Seszeli – Victoria.

Mieszkańcy wyspy Mahe.
Mieszkańcy wyspy Mahe.

Lot z Warszawy, mimo 3-godzinnej przerwy w Katarze, nie był specjalnie męczący.

Po przyjeździe pierwsze co zrobiliśmy to sprawdziliśmy pogodę – było dobrze. 🙂

Było to nasze pierwsze doświadczenie z jachtem, który na swój pokład zaprasza maksymalnie 44 pasażerów. W porównaniu do 6-tysięcznych olbrzymów, każda fala zdawała się być wyczuwalna pod nogami. W związku z czym nowicjusze pierwsze godziny rejsu spędzili raczej nieruchomo i raczej w pozycji horyzontalnej. Baliśmy się, że to samopoczucie nie opuści nas przez kolejne 7 dni. Ale na szczęście już w porze kolacji każdy czuł się o niebo lepiej.
No to czas zacząć seszelską przygodę…

… tylko pogoda zdawała się mieć inne plany.

Dzień 1

Na szczęście deszcze nie trwają tu zwykle zbyt długo. I tak po krótkim orzeźwieniu ruszyliśmy na zwiedzanie pierwszej wyspy – Curieuse.

Curieuse to bezludna wyspa, którą zasiedla ogromna kolonia żółwia olbrzymiego.

Na wyspie spędziliśmy dobrych kilka godzin, zjedliśmy przygotowany dla nas lunch z grilla, nacieszyliśmy się pierwszą morską kąpielą, a co najlepsze – poza naszym przewodnikiem i lokalnymi opiekunami wyspy, nie spotkaliśmy nawet jednej osoby spoza naszej statkowej grupy. Niewiarygodne, ale prawdziwe. 🙂
I chociaż pełne słońce tego dnia już nie wróciło, pogoda była wprost wymarzona, jak na pierwszy dzień i aklimatyzację.

Dzień 2

Tego dnia od samego rana przywitało nas piękne słońce. Po wybornym śniadaniu ruszyliśmy na wyspę Cousine i ptasiego raju.

W 1968 wyspa została zakupiona przez Birdlife. Celem zakupu było ocalenie namorzynków seszelskich, wtedy żyjących na wyspie w liczbie 26. Środowiskiem ich życia na wyspie były namorzyny, częściowo zmienione pod uprawę kokosów – wycięcie plantacji celem przywrócenia naturalnego składu flory było pierwszym celem do zrealizowania.

Żeby zobrazować rozmiary wyspy warto napisać, że funkcjonuje tam tylko 1 ekskluzywny ośrodek wypoczynkowy, w którym jednocześnie może zatrzymać się 8 gości, a cena za noc oscyluje wokół 10 000 €. Wszystko po to, aby sfinansować projekt renaturyzacji wyspy.

Popołudniu drugim przystankiem tego dnia była plaża Anse Lazio na wyspie Praslin, która uznawana jest za jedną z najpiękniejszych plaż na świecie.

Dzień 3

„Zejście na ląd”. Z pokładu statku czasem nie dało się zejść bezpośrednio na ląd.
„Zejście na ląd”. Z pokładu statku czasem nie dało się zejść bezpośrednio na ląd.

Po śniadaniu wyruszyliśmy na ląd wyspy Praslin. Rozpoczęliśmy wędrówką na niewysoki szczyt, skąd rozpościerał się przepiękny widok na pobliskie wyspy. I choć nie widzieliśmy kwitnącej gardenii Wright’s, która występuje wyłącznie na tej wyspie, mogliśmy cały dzień podziwiać inne cuda przyrody.

Po wybornym lunchu skierowaliśmy się w stronę Saint Pierre, gdzie panują idealne warunki do snorkelingu. Zestawy ABC dostępne są na statku.

Kiedy nadszedł zachód słońca ruszyliśmy znów w kierunku Praslin, tym razem w stronę zatoki Baie Saint Anne, żeby przywitać na pokładzie lokalną grupę taneczną. Byliśmy gotowi, żeby zacząć kreolski wieczór.
To były niezapomniane chwile. Spróbowaliśmy lokalnych specjałów (hitem była ryba Red Snapper przyrządzona w tradycyjny sposób), nacieszyliśmy oczy kolorowymi strojami mieszkańców oraz ich energetycznym tańcem i sami też odbyliśmy kilka „tańców- połamańców”. 🙂

Dzień 4

Kolejnego dnia wzięliśmy udział w wycieczce fakultatywnej do Vallee de Mai – rezerwatu przyrody, który znajduje się na liście UNESCO, przede wszystkim ze względu na Coco de Mer (kokos morski – zbyt ciężki, żeby przedostać się na inne wyspy) oraz czarną papugę, czyli jednego z najrzadszych ptaków na świecie.

Przewodnik w rezerwacie miał ogromną wiedzę, nie tylko na tematy przyrodnicze, ale i historyczne. Wszyscy byli naprawdę zadowoleni zarówno z przebiegu wycieczki jak i zdobytej tam wiedzy.

Popołudniowy przystanek odbył się na plaży Cote d’Or – kolejnej, pretendującej do bycia najpiękniejszą na świecie.

Wypoczęci, zrelaksowani, wybawieni w wodzie i zauroczeni miejscem wróciliśmy na kolację na statku.

Dzień 5

La Digue – mówi się, że to od tej wyspy Seszele zyskały miano rajskich wysp. Plaża Anse de Source d’Argent to jedno z najczęściej fotografowanych miejsc i plaż na świecie ze względu na unikatowe formacje skalne, który pięknie komponują się z lazurową wodą i zielenią palm kokosowych.
Do plaży dojechaliśmy rowerami, ponieważ na wyspie praktycznie nie ma ruchu samochodowego (szybciej można spotkać woły niż samochody), co tylko dodaje jej uroku. Mijaliśmy plantacje wanilii, szkoły pełne uśmiechniętych maluchów oraz przemiłych mieszkańców wyspy. Plaża, mimo że tak popularna – prawie w całości dla nas.
Na koniec dnia cała grupa zgodnie oświadczyła, że każdy mógłby zamieszkać właśnie na tej wyspie.
Wieczorem ruszyliśmy w kierunku wyspy Mayenne.

Dzień 6

Przedostatni poranek spędziliśmy na słodkim lenistwie. Przemieszczaliśmy się między kolejnymi plażami, ciesząc się ostatnimi promieniami słońca przed powrotem do ponurej zimowej rzeczywistości.

Następnie wróciliśmy na wyspę Mahe. Skorzystaliśmy z okazji, żeby zwiedzić stolicę, lokalny market i pożegnać Seszele ostatnim wspólnym zachodem słońca.

Kiedy pożegnaliśmy wyspę przyszedł czas na pożegnanie z załogą statku – wieczór kapitański i fantastyczną zabawa do północy.

Załoga statku Pegasus podczas pożegnalnej kolacji.
Załoga statku Pegasus podczas pożegnalnej kolacji.

Rejs tak kameralną jednostką, na której część załogi pochodzi z lokalnych wysp, a druga część z Grecji (Variety Cruises to grecki armator) powoduje, że jest to doświadczenie idealne. Ich podejście jest niezwykle przyjazne, ale nienachalne. Połączenie szczerej życzliwości z profesjonalizmem pozwalało jeszcze bardziej docenić uroki wszystkiego, co nas tam otaczało.
Jedzenie, choć nie było przesadnie wyrafinowane, to nie pamiętam, kiedy tak zajadałam się praktycznie wszystkim, co mi zaserwowano. Świeże ryby i owoce morze, mnóstwo warzyw i egzotycznych owoców, świeża kawa, herbata i woda w każdym momencie.

Z jednej strony cisza, spokój, pełen relaks, z drugiej – aktywne wycieczki, wesoła zabawa podczas wieczorów na górnym pokładzie, czasem do białego rana.

Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że na takim rejsie każdy odnajdzie to, po co płynie i wróci bogatszy o piękne wspomnienia, wiedzę i nasionko Coco de Mer na szczęście. 🙂

Ps. Jedno z nas wyhodowało tę palmę z nasionka u siebie w domu!